Wyzwanie ponad siły. Ironman w 10 tygodni

Tomasz Tarnowski mając 48 lat, siedzący tryb pracy i brak czasu przyjął wyzwanie rzucone przez kolegę. W ramach akcji charytatywnej wystartował po raz pierwszy w triathlonie i od razu na pełnym dystansie. - Coś co początkowo wydawało się zupełnie absurdalnie, jednak się powiodło. Niewyobrażalne rzeczy, stają się realnymi. Są dla ludzi i można je osiągnąć – powiedział. Teraz Tarnowski szykuje się do kolejnej akcji, którą jest bieg Rzeźnika.
- Jakie były pana największe obawy przed startem w Ironmanie?
…,że rozpoczynam coś, czego nie będę potrafił doprowadzić do końca, że proszę o pieniądze na dobroczynny cel i to się nie uda, zawiodę nadzieje. Formuła zakładu polegała na tym, że obstawiano kwoty za każde 15 minut poniżej limitu czasu 16 godzin. Czyli z góry założenie było takie, że muszę dotrzeć do mety. Zacząłem trenować. Pierwsze wejście do jeziora. Pierwsza przejażdżka na pożyczonym rowerze, 20-letniej, stalowej kolarzówce z przerzutkami  jeszcze w ramie, nie w kierownicy. Im częściej miałem kontakt z treningiem specjalistycznym, triathlonowym, tym bardziej zacząłem zdawać sobie sprawę, że IM jest poza moim zasięgiem - projekt bez sensu. Jednocześnie zacząłem się ujawniać, czyli prowadzić bloga i rozkręcać akcję. Dzisiaj mam fajną pamiątkę, spisane wspomnienia  http://zakonmaltanski.pl/ironman/

- Był pan zdziwiony, że darczyńców było coraz więcej?
Do końca lipca jedynym darczyńcą był mój ojciec więc miałem jeszcze furtkę odwrotu. Myślałem żeby to zakończyć póki się jeszcze na serio nie zaczęło, ale pojawił się TVN24. Podczas ćwiartki triathlonowej doszło do tragicznego wypadku. Młody człowiek zasłabł i umarł na trasie. TVN wiedząc o mojej akcji, przyjechał żebym jakoś to skomentował.

- Chcieli pana przestraszyć?
Nie, raczej nie. Chcieli chyba pokazać człowieka, który idzie bez przygotowania na niewiadome, ryzykuje zdrowie i być może coś więcej – chyba chodziło o obrazek braku odpowiedzialności. Gdy zobaczyłem końcowy materiał wyzwoliło to we mnie złość - ja im pokażę - dam radę. Racjonalnie obawy jednak nie zniknęły.

- Jak wspomina pan te 10 tygodni przygotowań?
Najpierw była nauka pływania i nauka jazdy na wyścigowym rowerze. Szukanie kadencji, dowiadywanie się w jakim rytmie, w jakiej pozycji. Zakładki, czyli łączenie dyscyplin podczas jednego treningu. Fizjologia ruchu w wodzie, na rowerze czy w biegu jest zupełnie inna, w innym rytmie pracuje serce i do tego trzeba organizm przyzwyczaić. To wszystko było dla mnie nowe, a w każdym wieku, ale szczególnie przed 50tką, na to wszystko potrzeba czasu. Ja go nie miałem. Równolegle budowałem siłę i wytrzymałość. W połowie sierpnia zapisałem się na Maraton Solidarności, żeby się przetrzeć, zobaczyć jak to będzie wyglądało. Całe przygotowania zajęły mi dokładnie 10 tygodni, od momentu pierwszych treningów, do końca sierpnia. Ostatni tydzień był tygodniem na koncentrację, przygotowywanie sprzętu i absolutny wypoczynek.

- Jak zazwyczaj wyglądał w tym czasie pana dzień?
W najcięższym okresie, z racji tego, że równolegle pracowałem, a trzeba było jeszcze prowadzić akcję charytatywną, dzień zaczynałem nawet o 5:30. Wykonywałem ok. 2-3-godzinne treningi rano, czasem wieczorem kończąc po zmroku. Natomiast w weekendy trenowałem około  6 godzin non stop.

- Były chwile zwątpienia? Słabości?
Oczywiście. Pierwszy trudny moment pojawił się kiedy bardzo szybko zbiłem wagę. Z 96 kg udało mi się zjechać na 88. Potem, do 83 kg w dniu startu, robiłem to zdecydowanie wolniej. Połączenie bardzo intensywnego ruchu z ostrą dietą powoduje, że tracimy siły. Odbija się to na naszej motywacji i samopoczuciu. Natomiast drugi trudny moment był ok. 10 sierpnia kiedy byłem po prostu zwyczajnie zajechany, przetrenowany, wyczerpany. Łapały mnie skurcze, nie byłem w stanie przespać całej nocy, suplementacja magnezem niewiele pomagała.

- Jak pan sobie wtedy radził?
Dobrze, że to był środek lata czyli ładna pogoda, słońce. To bardzo pomaga. Natomiast przeszkadza samotność. Nie trenowałem w żadnej grupie, nie miałem na co dzień trenera, oprócz Zdzicha Wojtyło, weterana triathlonu, który wytłumaczył mi o co chodzi w tym sporcie, uczył pływania i roweru, dawał poczucie pewności, że wiem co robię, choć mało wiedziałem – bardzo wiele mu zawdzięczam. Natomiast motywował mnie główny cel, czyli szpital w Barczewie pod Olsztynem. Jest tam oddział intensywnej terapii, na który trafiają ludzie po wypadkach i osoby w stanach terminalnych. Żeby oddział mógł dalej funkcjonować, respiratory, które posiadał szpital trzeba było pilnie wymienić (koszt ok. 120 tyś złotych). Pojechałem tam żeby odwiedzić chorych. To było jednostronne spotkanie gdyż w większości przypadków osoby były nieprzytomne, w śpiączce. Te obrazy stawiały mnie do pionu i dawały napęd do tego żeby się pozbierać w tych najtrudniejszych momentach.

- Jeżeli chodzi o sam dzień zawodów. Jakie myśli towarzyszyły panu w wodzie, potem na rowerze i podczas biegu?
Startowaliśmy o 6 rano. Patrząc na środek rzeki ogarnęło mnie nieprzyjemne uczucie, że za chwilę wejdę do ciemniej, zimnej wody. To nie był strach, ale rodzaj totalnego dyskomfortu i niechęci. Niechęci, bo ciało czuje, że będzie zimno, potem wysiłek, jeszcze większy wysiłek, aż w końcu zacznie się permanentny festiwal bólu. Ciemną wodę znałem z późnych treningów, kiedy kończyłem pływanie w morzu po zmroku, nie z zawodów,  bo to był mój triathlonowy debiut. Mając marne doświadczenie rowerowe ustaliłem sobie, że nie będę przekraczać 30 km/h żeby się nie zmęczyć. Pilnowałem też odżywiania i nawadniania wiedząc, że lepiej to robić na rowerze niż podczas biegu. Gdzieś na 150 km, pojawił się wiatr i miałem już pierwsze poczucie bardzo silnego zmęczenia. Dojechał w 6h02min., no i potem zmiana. W strefie zmian, banan, odgazowana nagrzana cola, słońce – nie chciało się wychodzić. Podczas biegu już po 15 km miałem pierwszą ścianę, kompletny kryzys. Nie byłem w stanie pozbyć się skurczów i kolek, które atakowały z różnych stron. Przebijałem się przez nią przez ponad 10 km. Trasa biegowa w  Malborku jest trudno, kręta, ze różnicowanym podłożem, wśród turystów i gapiów, bo kibice wiedzą gdzie stać. Część jest zacieniona, część prowadzi wokół nagrzanych murów Malborka co po godzinie 13-ej można było odczuwać jak bieg w piekarniku. Jednocześnie organizatorzy chcąc wykorzystać walory Zamku prowadzą trasę przez zabytkowe fragmenty, pomiędzy turystami, którzy nie zawsze zdają sobie sprawę, że biegną solidnie zmęczeni zawodnicy. Do tego odtworzony bruk krzyżacki po prostu rozwala ścięgna nóg. Tak trzeba biec 6 pętli po 7 km. Po pierwszej pętli człowiek ma w pełni świadomość co go jeszcze 5-krotnie czeka – to boli. Maraton pobiegłem w około 4h42minuty.

- Jakie uczucia towarzyszyły panu na mecie?
Ostatnią pętlę biegłem szybko, a na 2 km przed końcem poczułem efekt przyciągania mety. Gwałtowny przypływ sił, adrenaliny, wywołany przez świadomość, że to się kończy. Zdecydowanie przyspieszyłem. Za metą miałem uczucie niesamowitej ulgi, że to się wszystko udało. Nie tylko ta część sportowa, ale że cały projekt początkowo zupełnie nierealny, jednak się powiódł. Niewyobrażalne rzeczy, stają się realnymi. Są dla ludzi i można je osiągnąć. Do końca myślałem, że wynik będzie powyżej 13 godzin, więc 12h23min na tablicy  ucieszyło mnie bardzo,  i trochę zaskoczyło.

- Teraz szykuje się pan do startu w ultramaratonie Rzeźnik (77,7 km terenu górskiego). Dlaczego? Jaki jest cel tego biegu?
Po Ironmanie okazało się, że akcja charytatywna zaciekawiła, zrobiła wrażenie. Ludziom się to podobało. Zaskoczyłem nie tylko siebie, ale też moich rówieśników, znajomych, a później także osoby postronne. Ostatecznie 250 osób wpłaciło 200 tys. zł. Osiągnęliśmy zamierzony cel. Respiratory zostały kupione, a za nadwyżkę dodatkowy sprzęt i szpital jest bardzo wdzięczny. Natomiast potrzeby się nie skończyły. W ramach Związku Polskich Kawalerów Maltańskich, którego jestem członkiem od lat widzimy rzekę potrzeb – dlatego dość szybko otrzymałem pytanie, czy będzie drugi etap, druga historia. Powstał pomysł żeby zaprosić do wyzwania inną osobę. Osobę, która znajdzie się w takiej samej sytuacji jak ja, czyli stanie przed wyzwaniem ponad jego siły. Zwróciłem się więc do mojego przyjaciela, mecenasa Andrzeja Zwary, który jest prezesem Naczelnej Rady Adwokackiej.

- Jak zareagował?
Zaczął się śmiać. Powiedział, że w życiu nie przebiegł jeszcze płaskiego maratonu, do którego od kilku lat, z braku czasu nie jest w stanie się przygotować, a o którym kiedyś myślał. Jego aktywność to jogging 2-3 razy w tygodniu po 10 km i zaliczony półmaraton. A ja mu zaproponowałem od razu ultramaraton Rzeźnik po Bieszczadach – czyli blisko 80 km z 3-tysiącami metrów przewyższeń. Po paru dniach napisał mi, że dobrze, oddaje się w moje ręce. Szykujemy się od listopada, a startujemy 5 czerwca. Andrzej wykonał gigantyczną pracę, dużo musiał poświęcić i to jest bardzo ciekawa część naszej opowieści.

- W jaki sposób możemy wesprzeć akcję?
Na pewno pisząc o tym, że do ultramaratonu staje 52-letni mecenas, który nigdy wcześniej nie przebiegł płaskiego maratonu. Ukończy czy nie, zobaczymy. Natomiast oprócz kibicowania każdy z nas może również wpłacić pieniądze. Zakład polega na tym, że prosimy o zdeklarowanie dowolnej kwoty za każdy kilometr, który pokonamy w Rzeźniku. Maksymalnie możemy pokonać 77,7 km, jeżeli więc ktoś postawi złotówkę, zapłaci na rzecz fundacji 77,7 zł. Zapraszam do śledzenia bloga – to prawdziwa historia o dwóch 50latkach, którzy rezygnują na kilka miesięcy z części prywatnego życia, by przygotować się do wyzwania ponad siły i oczywiście pomóc. Są tam różne ciekawostki, porady, nie tylko biegowe oraz lekka dawka humoru - ponoć jest interesujący …   http://zakonmaltanski.pl/ultramaraton/

- Czyli tutaj warunkiem nie jest ukończenie maratonu?
Nie. W Rzeźniku biegnie się w parach, wystarczy, że jeden z drużyny będzie kontuzjowany i cała drużyna jest wyeliminowana. To będzie albo meta i satysfakcja, albo poczucie porażki. Natomiast bez względu na wynik chcielibyśmy pomóc fundacjom Zakonu Maltańskiego oraz Osadzie Burego Misia, dla których zbieramy pieniądze i stąd prosimy o deklaracje za każdy pokonany przez nas kilometr w tym biegu.

- Jest większe zainteresowanie niż Ironmanem?
Do Rzeźnika zostało jeszcze 8 tygodni więc liczymy, że zainteresowanie dopiero się pojawi. Tym bardziej, że mecenas Andrzej Zwara 26 kwietnia zadebiutuje w Orlen Maratonie. Zobaczymy co się wydarzy, - z pewnością relacja z jego debiutu na 42km będzie interesująca dla wszystkich zapracowanych amatorów, którzy marzą o maratonie. Miesiąc później dystans praktycznie się podwoi. (Andrzej Zwara zakończył maraton z czasem 4:05:06 - dop. red)

- Uważa pan, że dzięki tym akcjom charytatywnym aktywność fizyczna stała się dla pana pasją? Czy jest to tylko chęć niesienia pomocy?
Sport, rekreacja, bo o tym mówimy w moim przypadku, jest dla mnie jakąś pasją. Natomiast zawsze czułem, że pomaganie to mój obowiązek. Z tym że to chyba nie do końca jest rekreacja, tylko naprawdę ciężka praca, tym bardziej w takim wieku… Wiek ma to do siebie, że chcemy jeszcze raz poczuć się młodymi. Zrobienie Ironmana odmłodziło mnie o 30 lat i cofnęło do czasów kiedy uprawiałem sport. Uczucie napięcia, patrzenie na zegarek, mierzenie tętna, zmaganie się ze zmęczeniem - to jest maszyna do podróży w czasie. Natomiast pomaganie jest poczuciem przyzwoitości i obowiązku. Jeżeli połączy się jedno z drugim, można stworzyć coś fajnego. Zadziałało za pierwszym razem i mamy nadzieje, że za drugim również zadziała.

Natasza Duszkiewicz
 
Powrót do listy